Volkl Crossing Alps

Skitourowe przejście z włoskiego Livigno, poprzez szwajcarskie szczyty aż do Austrii czyli Volkl Crossing Alps. Przepiękne 175 kilometrów, 10 000 metrów przewyższenia, i załoga złożona z reprezentantów 6 krajów.

Volkl Crossing Alps

175 kilometrów, 10 000 metrów przewyższenia, załoga złożona z reprezentantów 6 krajów i skitourowe przejście z Włoch do Austrii. Tak rozpoczął się najciekawszy w moim skitourowym życiu projekt Volkl Crossing Alps.

Byłem grzeczny Mikołaju?

Budzisz się, szybka codzienna rutyna – mycie zębów, fejsik, instagram, śniadanko. Sprawdzasz maile. Sporo reklam, sporo spamu, a w środku tego bałaganu mail od Marka z Volkl o nazwie „Zaproszenie na wycieczkę”. W telegraficznym skrócie centrala marki Volkl postanowiła zrobić nie lada event. Przejście z włoskiego Livigno przez Szwajcarie, aż do austriackiego Kleinwalsertal w 4 dni! Na tą okazję zaprosili reprezentantów różnych krajów i jakimś cudem polski przedstawiciel wybrał mnie. Szybkie niedowierzanie, euforia i „robienie formy” w tydzień bo 2500 metrów deniwelacji dziennie to spore wyzwanie, na sprzęcie freeride’owym! W ramach przygotowań byłem dwa razy na Hali Kondratowej ze Skitour School więc przygotowania szlag trafił i poszedłem na żywioł.

Podróż

Nasza przygoda rodem z Hobbita rozpoczęła się w Livigno. Łącznie podróż trwała 27 godzin… 2 godziny z Zakopanego do Krakowa, 14 godzin z Krakowa do Monachium, 4 godziny przerwy, 2 godziny do Reutte, 5 godzin z Reutte do Livigno. Dłuższej opcji przejazdu raczej nie było. Brawo ja!

Plan i Ekipa

Podczas pierwszego wieczoru mieliśmy prezentacje na temat trasy. Naszymi przewodnikami byli instruktorzy przewodników IVBV, lokalni wyjadacze, najlepsi specjaliści z zakresu lawin w Alpach. Ekipa, która została wybrana to 100% freeriderzy więc jako jedyny miałem obcisłe ciuszki… Okazało się również że tam, gdzie będzie się dało użyjemy wyciągów, ale tak czy inaczej 150km było do zrobienia, a pozostałe 25km to transfery busami. W zespole znaleźli się: Peter z Szwajcarii, Erwin z Francji, Henryk z Finlandii, Jonathan z Niemiec, Julia, Nina, Benny, Marlena z Austrii i Mateuszek z Polski.
Nasi przewodnicy zbadali lokalną sytuacje lawinową. Było nieciekawie, 3 stopień zagrożenia i dzień wcześniej zeszły dwie lawiny w rejonie naszej trasy więc trzeba było zmodyfikować plan.

Sprzęt

Mieliśmy do wyboru narty Volkl VTA 98 lub 108 z wiązaniami Kingpin Marker oraz większość osób miała do tego zestawu buty Dalbello Lupo. Ja miałem model FX120. Szliśmy na ciężko, bo priorytetem były dobre zjazdy. Oczywiście na kredkach 80mm pod butem bylibyśmy szybsi, ale jak się niebawem przekonałem nie zabranie szerokiej narty byłoby największych grzechem! W ramach krótkiej pseudo recenzji muszę przyznać, że Lupo bardzo mi przypadły do gustu – twardy but, to jednak gigantyczna różnica w zjeździe. Na podejściu wyjmowany język pozwala na bardzo dużą ruchomość skorupy (miałem wrażenie że zakres był większy niż w La Sportiva Spectra 2.0), natomiast nie ukrywam, że przy robieniu kilku zjazdów dziennie wkładanie i wyjmowanie języka nie należy do najprzyjemniejszych czynności.

Z Livigno do Szwajcarii

Pierwszy dzień był dość ciężki. Pobudka z samego rana, szybkie śniadanko i pierwsze zjazdy niedaleko wyciągów, żeby przyzwyczaić się do sprzętu. Potem wyjście na 3000 metrów z poziomu 1800, przekroczenie granicy i długi zjazd do szwajcarskiego miasteczka. Skitura była przepiękna, 0 ludzi, wszędzie zakładaliśmy pierwszy ślad, każdy zjazd analizowaliśmy, a tam, gdzie sytuacja była „podejrzana” robiliśmy testy stabilności pokrywy – co ciekawe dobrze znany dołek, gdzie widać łączenia warstw w Alpach jest jedynie pierwszym krokiem do zbadania stabilności łączeń, ale o tym kiedy indziej. Śnieg bardzo zróżnicowany. W okolicach 2500-3000 masy puchu, poniżej troszkę cięższy, ostatni zjazd 7 kilometrów z czego jakieś 1,5 kilometra pokonaliśmy a’la Justyna Kowalczyk bo okazał się totalnie płaski.

Ze Szwajcarii do Austrii

To był dzień, gdzie zrobiliśmy największe przewyższenie – ok. 2500. Oczywiście znowu puch po pas, słoneczko, a jednym z ciekawszych elementów było przekroczenie bardzo wąskiej przełęczy – narty na plecy, lina dla asekuracji i takie tam – fajnie!

Z Ariberg do Kleinwalsertal

Perfekcja w czystej postaci! Znowu totalna lampa… Teren zmienił się z bielutkich pagórków na strzeliste skalne szczyty. Dużo, pięknych, szerokich żlebów. Pierwszy zjazd był wręcz niesamowity… podobnie jak drugi, i trzeci i czwarty itd. Kolega z Francji (świetny freeride’owiec) zaatakował pierwsze zbocze z prędkością światła. Na małej muldzie wystrzelił jak procy, nieśmiało wykonując chaotyczne ruchy rękami zwiastujące turlankę. Na lądowaniu narty poszły pod śnieg, a kolega Francuz wykonał przepięknego Supermana odpalając przy okazji poduchę. Po tym spektakularnym zjeździe przyszedł czas na kolejne podejście. Już z samego dołu zobaczyliśmy dwóch gości robiących pierwszy ślad – jeden na skiturach (wyżej), drugi na splitboardzie (200 metrow niżej). Powolnym krokiem podążaliśmy własnym śladem i dość szybko dogoniliśmy Pana na splitboardzie (który po krótkiej rozmowie przedstawił się jako Carlo). Muszę przyznać, że takiej walki o życie to nigdy nie widziałem. Puchu nadal było po pas, trawersowanie w takich warunkach jest dość trudne, bo szersza narta czasem się obsunie, ręce również muszą pracować. Pan splitboard miał na kijkach malutkie talerzyki (więc tak jakby kijków nie miał), splitboard miał założony odwrotnie (prawą sztachetę na lewą nogę i odwrotnie), a foki typu tailess przykleił na ośnieżoną zole więc od razu się odkleiły. Widząc tą walkę o życie zagadaliśmy do chłopa, żeby troszkę do wesprzeć na duchu. Foki dokleiliśmy silvertapem, natomiast na tym etapie Carlo był na granicy omdlenia (a to był początek podejścia). Chwilę później doszliśmy do kolegi skiturowca, który czekał powyżej i dawno nie widziałem tak wkurzonego narciarza. Peter (ze Szwajcarii) przeprowadził z nim dość ciekawy dialog:
Peter: This guy is a Carlo?
Skiturowiec: Yes, it’s Carlo
Peter: Poor Carlo
Skiturowiec: Yes, Poor Carlo

Wyszliśmy na górę i okazało się, że znowu robimy pierwszy ślad zjazdowy, co jest totalnym unikatem bo miejsce, w którym zjeżdżaliśmy to taka Kopa Kondracka tamtego regionu – co w późniejszym czasie wyjaśnili nam przewodnicy. Wtedy zrozumiałem dlaczego Pan Skiturowiec był taki wściekły. Wstajesz rano, szybkie śniadanie, pierwszy wagonik i pędzisz z wywieszonym jęzorem, żeby zrobić pierwszy ślad tego idealnego dnia. Wszystko idzie jak z płatka. Stabilne warunki, zero śladów. Masz podejścia ok. 300 metrów przewyższenia, jesteś już w połowie, po czym grupa 15 osób wyprzedza Cię, bo Carlo jednak nie jest freeride’owcem. Tyle by było ze zjazdu marzeń 😉

Wracając natomiast do wątku naszej podróży zaliczyliśmy przepiękny bardzo długi zjazd, zakończony przecięciem stromego zbocza, gdzie śnieg pod wpływem słońca zrobił się ciężki i zaatakował kolano naszej koleżanki Marleny..

Walka ostateczna

Po ostatnich słonecznych dniach przyszedł czas na załamanie pogody. Bardzo słaba widoczność, a pech chciał, że mieliśmy do przejechania ostatnie 3 doliny, które są bardzo popularne wśród freeriderów. Pod 30’stoma centymetrami idealnego puchu kryły się bryły lodu i stare ślady zjazdowców. Taki warun śniegowy w połączeniu z zachmurzeniem to recepta na palące uda i niebezpieczne zjazdy. Muszę przyznać, że nic dziwnego, że freeridowcy uwielbiają tą cześć Alp – żleby są bardzo zróżnicowane, strome i sporą część można zjechać bez konieczności wcześniejszego foczenia. Tego dnia natomiast wisienką na torcie była walka o życie w kuluarze. Ostatni zjazd, ostatnia dolina. Czas na decyzje – idziemy w stronę stromego żlebu, czy wybieramy otwarty teren. Oczywiście grupa ambitna więc wszyscy poszli do żlebu, a muszę przyznać, że skubaniec okazał się niezłym żlebiskiem – długi, w formie bardzo stromego leja (góra około 45 stopni), w środkowej części przewężenie. Z lekką dozą niepewności ruszyłem. U góry puch idealny. Pewność siebie rośnie po czym na przewężeniu stare lawinisko przykryte świeżym puchem. Totalna walka o życie zakończona lądowaniem z nogami w iksik i złamanym kijkiem. Nigdy nie jeździłem w bardziej zdradliwych warunkach, ale teraz, kiedy siedzę w ciepłym fotelu cieszę się, że wybraliśmy kuluar… i przeżyliśmy.
W taki oto sposób zakończyliśmy naszą podróż. 175 kilometrów, 25 zjazdów, 4 różne noclegi i co najmniej 300 razy wypowiedzenia unikatowego słowa, które określa zarówno piękno sytuacji jak i zdziwienie i złość, czyli „ku*wa”.

Time to say goodbay

Czas na krótkie podsumowanie, bo jak już wspomniałem to był najciekawszy (na równi z Lofotami) wyjazd na mojej skiturowej drodze z trzech powodów.

1. Bezpieczeństwo.

Dziennie przekraczaliśmy kilka dolin, gdzie warunki lawinowe zmieniały się jak w kalejdoskopie. Od puchu po pas i nawianych depozytów po lodowe bloki. Metody wyboru linii zjazdów przez lokalsów są świetne, bo są po prostu racjonalne! Dokładne, spokojne analizowanie terenu, zaznaczanie hot spotów, organizacja grupy sprawiała, że zrealizowaliśmy 100% planu i byliśmy przygotowani na różne scenariusze. Polecam również aplikacje White Risk, która w Alpach jest na wagę złota przy planowaniu wycieczki.

2. Puch. Wszędzie puch.

Po sezonie spędzonym w okolicach Kopy Kondrackiej zapomniałem już, że istnieje takie zjawisko jak puch po pas, a żeby zrobić pierwszy ślad nie muszę pędzić o świcie, żeby przegonić resztę.

3. Ludzie.

Generalnie szansa zaglądnięcia w świat innych osób, podczas wielogodzinnych wypraw skiturowych to jedna z najlepszych części foczenia. Tym razem jednak mogłem poznać historie ludzi, którzy poświecili nartom całe swoje życie. Erwin z Francji przez ostatni rok jeździł swoim vanem od miejscówki do miejscówki i jeździł na nartach, bo tak chciał. Peter ze Szwajcarii, rzucił pracę, został dziennikarzem i niezależnym wydawcą przez co większość sezonu może jeździć na nartach. Katrine połączyła swoją pasję do narciarstwa z pracą i nawet podczas naszej wyprawy miała ze sobą mikrofon, czego efektem będzie relacja w austriackim radiu. Miło słyszeć historie ludzi, którzy żyją po swojemu, czerpią z życia tyle i mogą!

Na zakończenie czas na podziękowania dla Volkl Polska za zaproszenie, Volkl, Dalbello, Marker za organizacje i całej ekipie, z którą spędziłem te przepiękne 4 dni.

Zdjęcia: Julian Bueckers.

WordPress Zakopane - Kraków: bystrzan.space
Sklep Narzędzia Ogrodnicze elmal.com.pl

Skitouring to sport niebezpieczny, może prowadzić do kontuzji,
a w ekstremalnych przypadkach nawet do śmierci.

Staraliśmy się przygotować przedstawione materiały w sposób jak najdokładniejszy i tym samym z z zachowaniem zasad obowiązujących w górach, jednak nie bierzemy odpowiedzialności za ewentualne wypadki.

Sponsorzy i Partnerzy projektu

Developed by: bystrzan.spaceSklep Narzędzia Ogrodnicze elmal.com.pl